2

2

Josie Ridgeley nie była osobą towarzyską czy też łatwą w poznaniu. Nie wykazywała żadnych chęci, aby się zaznajomić i można przyznać, że z prawdziwym talentem to utrudniała. I tego dnia, gdy na jej drodze stanął niewysoki i blady mężczyzna o oczach w kolorze błękitu, wyglądała raczej na niezbyt zadowoloną, choć w rzeczywistości było zupełnie inaczej. Jej szarawy fartuszek wyjątkowo nie był tego dnia brudny, a długie jasne włosy nie zaczesane do tyłu, opadały niesfornie na ramiona. Josie miała wrażenie, że wpadną na tackę lub, co gorsza, do zamówionego napoju, jedzenia, czegokolwiek i dostanie naganę, niepierwszą w tym miesiącu przecież.
Na dworze było duszno, a Josie zdawało się, że wszystko to dzieje się specjalnie, tylko po to, aby utrudnić jej ten koszmarny dzień w pracy. Restauracja La Volupté była naprawdę wielka, szczególnie w środku; mahoniowych stolików mnóstwo, a na każdym z nich zapachowa świeczka w barwach lilaróż i bukiet nasturcji w śnieżnobiałym — wyjątkowo nie brudnym — wazonie. Na zewnątrz, za to, powystawiane były stoliki troszkę mniejsze, z ciemnego drewna, o których porządek musiała dbać właśnie Josie Ridgeley. Wycierała porysowane przez zniecierpliwionych klientów, bawiących się srebrnymi sztućcami, blaty i uśmiechała się przy tym z przymusu, wpatrując się z utęsknieniem w uliczki Bordeaux. Josie robiła to właśnie w tym momencie, gdy do La Volupté wszedł Toby Carlisle w szarej koszuli z podwiniętymi mankietami, papierosem między wąskimi wargami i z lekko skrzywioną, bladą twarzą. Josie obróciła się akurat, pozostawiając brudną szmatkę w kratkę na stoliku i obrzuciła uważnym spojrzeniem mężczyznę wchodzącego do restauracji.
Josie nie miała żadnych znajomych w Bordeaux, jedynie starszą sąsiadkę — biedną francuską wdowę — dla której zawsze chodziła do sklepu po karmę dla kotów. Ludzie zręcznie unikali panienki Ridgeley, choć sąsiadka, pani Vigier, mówiąca łamanym angielskim, miała na ten temat odmienne zdanie. Według poczciwej staruszki to Josie unikała wszelkich kontaktów, tłumacząc się, że nikt nie jest odpowiedni, aby się z nim zapoznać. Tak naprawdę, Josie bała się kontaktu z nowymi ludźmi i, chcąc uniknąć bolesnego odtrącenia, zadowalała się panią Vigier i listami, które pisała do siostry. Tego dnia jednak czekał na nią młody Toby, który na dosyć długo miał zabawić w jej — trochę nudnym i monotonnym, wiecznie spędzonym w pracy lub z kotami, przy listach i korzennym zapachu — życiu. Josie uśmiechnęła się delikatnie, licząc, że chłopak nie zauważy albo, niech będzie, niech się stanie!, w przypływie odwagi, rzecz jasna, zobaczy i ucieknie widząc wykrzywione czerwone usta w zabójczym, dosłownie, uśmiechu.
Młoda kelnerka postanowiła jednak wykazać się i ruszyła w kierunku pulchnej pani w różowej sukience, chcąc przyjąć zamówienie, a potem dostarczyć je do jej spoconych dłoni. Nie wydarzyło się to niestety, ponieważ mała Josie potknęła się o nierówny, wyjątkowo bez plam po rozlanych napojach, chodnik i przeżyła zawał — a może i trzy — martwiąc się o swoje błękitne buty na obcasach, nowo kupione, o tackę i o twarz. Jednak jej kruche ciało nie padło w dół, ponieważ dziewczyna utrzymała równowagę, ale tacka, wręcz przeciwnie, porysowana, nosząca na sobie znamię La Volupté, wypadła z dłoni niezręcznej Josie i miała upaść na chodnik, gdyby nie męska ręka, która zapanowała nad sytuacją.
Josie oszołomiona, ale jednak wdzięczna:
Excusez-moi! — Drżące ręce zabrały od niego tackę. — Pardon. Pardon.
Powtórzyła przeprosiny jeszcze kilka razy, starając się opanować rozedrgany, melodyjny głos, tak miły dla uszu Toby'ego, i wstyd, wstyd również chciała opanować i zapomnieć o całej tej sytuacji.
Toby Carlisle nie uśmiechnął się do niej ani na chwilę, nie chcąc okazać rozbawienia, jedynie wykrzywił twarz w niemiłym grymasie i mocniej zacisnął wąskie wargi na papierosie. Przyglądał się jej uważnie, z zaciekawieniem, ale po chwili uznał, że nie jest tyle warta i odwrócił wzrok na przechodniów, zupełnie niezainteresowanych sytuacją, którzy przechodzili na tle jednego z najokazalszych budynków w Bordeaux — kościoła Świętego Michała wzniesionego na przełomie XIV i XV wieku.
— Chryste, jestem kaleką — pisnęła cicho i cała czerwona chciała odejść, aby drżącymi z przejęcia delikatnymi dłońmi zapisać zamówienie pani w różowej sukience.
Toby jednak na chwilę się zawiesił i zastanowił, aby krzyknąć:
— Ej, mówisz po angielsku?
Josie zatrzymała się w półkroku; wystraszona i niesiona zdrowym rozsądkiem, rzekła:
— Oczywiście, że nie. Do widzenia.
Chłopak znieruchomiał i analizował informacje nabyte w krótkiej wymianie zdań. Wyjął papierosa z zaschniętych warg i wydmuchując, ciężki do zniesienia dla Josie, dym, zaśmiał się nieszczerze.
— Nie lubimy poznawać nowych ludzi, co? — zapytał i uniósł ręce w obronnym geście. — Nie narzucam się, ale zwykle jestem bardzo miły. Możemy pogadać czy coś...
Nikt nie mógł teraz na nią patrzeć, będąc zajętym swoimi ważnymi sprawami, jak wybieranie ciepłego jedzenia na obiad, rozmowa telefonowa albo uciszanie niegrzecznych dzieci i Josie bardzo była z tego zadowolona, bo stojąc odwrócona do Toby'ego Carlisle'a, poczuła, że jej blada twarz przybiera różane barwy. Ktoś chciał z nią rozmawiać, a ona — chyba la sotte — potrafiła jedynie okazać zawstydzenie. Ścisnęła delikatnie kościstymi palcami granatowy materiał spódnicy i pokazała twarz Toby'emu.
— Wszyscy mi mówią, że jestem odizolowana i to raczej prawda, prawda? — pisnęła cicho i zaraz z powrotem odwróciła wzrok.
La sotte, la sotte, la sotte, la sotte...!, twierdziła w myślach, ale sama nie była już pewna czy dobrze myśli.
— Głupio? — zapytała cicho, tym razem, odważając się i patrząc mu w oczy.
Rzucił papierosa, zgniótł czarnym, przybrudzonym butem, wytarł podeszwę o chodnik restauracji La Volupté, wyciągnął papierośnicę, nowy papieros, zapalniczka znalazła się w jego dłoni i powiedział:
— Tak. — Toby pokiwał głową nawet na nią nie patrząc; skupił się na papierosie. — Ale jeśli to mówisz, to nie jesteś najgorsza.




Londyn, 30 lipca 2012 roku

Droga Josie,
Dlaczego Ty do mnie nie piszesz? Minął tydzień (tak, to mało, ale dla mamy już dawno skończyła się data ważności poprzedniego listu), a ja nic nie mam, sprawdzam pocztę: nic. Prześladuję listonosza: mówi, że nic. Nic nie ma! Czyżby ten cały Toby i Ciebie zabił?
Właśnie dlatego piszę pierwsza, nic innego mi nie zostało, chyba że niańczenie kota, ale on sam ma już dość.
Normalnie to bym nie pisała, tylko grzecznie czekała, jednak wydarzyły się dwie ważne rzeczy. Wpierw ta ważna dla mnie, pozwól — spaliłam się wczoraj i to dosłownie, podczas rozmowy z Bretem. Wiesz, jaki to on jest.
Pyta (podczas gdy w pomieszczeniu siedzimy we trójkę: ja, Jack i Tessa):
— A ty, drewniaku, też idziesz?
— Tak — udzielam inteligentnej wypowiedzi.
Śmieli się ze mnie, Bret powiedział, że w końcu zaczęłam reagować, choć okazało się, że tak na serio mówił do Jacka.
Wiem. Okropnie ważne i interesujące.
Teraz powiem o tym ważnym dla Ciebie — siostra ciotki Cassandry wpadnie do Bordeaux i trochę Wam pozatruwa życie. Ty tam z nią niby nie mieszkasz, ale raczej wpadniesz do ciotuni, żeby przywitać się z Emmą i jej Córą Idealności? Mamy tu nadzieję i już wszyscy wyobrażamy sobie Wasze spotkanie. Tak w ogóle to muszę w końcu wyrzucić Breta z naszego domu. Mama go za bardzo lubi. Chce ślubu. Ja za to:
— W tym wieku?!
— Tak zapobiegawczo niech ci się oświadczy, żeby nie było.
— Ach.
— No.
Powinno Cię to bardzo przerazić. Francis się boi, za mnie, za siebie i za Breta, który nie rozumie powagi tych słów.
Kończę i mówię — NAPISZ.
Dziękujemy za uwagę,
Mary i Francis

PS Ale tak serio to żyjesz, nie?


....................................

halo?
to jest krótkie, to jest złe, bo powinno być dłuższe. chcę iść do biblioteki. list muszę napisać. zapomniałam adresu. pomocy.

1

1
Bordeaux, 17 lipca 2012 roku

Mary!
Pisać każdy może, fakt, ale Ty chyba nie potrafisz robić tego dobrze. Opis Twoich mamusinych obiadków gówno mnie — tak szczerze — obchodzi. Mówię Ci to tylko dlatego, żebyś kiedyś komu innemu nie pisała o zawartości sałatki jajecznej. 
Tyle z naszego wstępu, kochanie. A przechodząc do ważniejszych rzeczy i do Twojego „szalonego” pytania: to tak, proszę, możesz nazwać nowego kota mamy bez mojego udziału. Ale to tylko dlatego, że mam świetny humor, kochanie, nie myśl sobie, że tak po prostu daję Ci taką samowolkę. Wtedy to ja byłabym szalona.
Ale, Mary, kochanie moje, ostatnio wydarzyło się coś bardzo ekscytującego (pardon, oczywiście nie bardziej niż nowy kot). Mianowicie, poznałam nowych znajomych, a w Bordeaux o to trudno; ostatnio mam nawet wrażenie, że NIKT mnie tu nie lubi i polubić nie chce. Choć, przecież wiesz, winę za to można zrzucić na moje usposobienie, ale, przyznaj, kochanie, nie jest ze mną tak źle, a nawet się odzywam. Przekaż to mamie, a będzie wniebowzięta — taki urok.
Stałam z tą tacą, z której wszystko leci mi na ziemię i ochładzałam się od ciepła tego pięknego lata pod zadaszeniem, a wtedy z restauracji wyszedł chłopak (a może powinnam napisać „mężczyzna”?) trochę starszy ode mnie. Palił papierosa. Z początku nie zwracał na mnie uwagi, ale później, gdy, poraz kolejny, potknęłam się na tych piekielnych obcasach, a tacka wypadła mi z ręki, złapał ją. Nie wiem czy powinnam zachwycać się tu jego niesamowitą zręcznością czy też tym, że nie upadłam twarzą na chodnik, ale jedno jest pewne, zupełnie sobie tego nie wymyśliłam — rozmawialiśmy ponad godzinę! Może nie powinnam się tym zachwycać, ale co mam poradzić, że jestem głupią sierotką, kochanie? I to taką bez żadnego doświadczenia życiowego; przecież dopiero zaczynam studia. Boję się również, że niedługo skończę, ale, nie martw się, wyjdę na prostą, kochana Mary.
Chłopak nazywa się Toby. Na świecie jest mnóstwo Tobych, ale mogę Ci powiedzieć, że takiego Toby'ego jak on nie spotkasz nigdzie. Z pozoru wydaje się być niezbyt miły i zadufany w sobie, ale jest zupełnie inaczej. I piszę Ci to, kochanie po tygodniowej znajomości z nim. A w przyszłym tygodniu idziemy razem do teatru. Oczywiście, jeszcze nie wiem czy będę miała się w co ubrać, bo w szafie mam pustki, a to w końcu ważne wydarzenie, prawda? Chyba tak. 
Teraz pragnę, abyś napisała co u Ciebie i mamy, może nawet Breta i kota. Życz mi też powodzenia z Tobym (niekoniecznie módl się o prawdziwie romantyczne zakończenie; błagaj o jak najlepsze), pozdrów wszystkich i powiedz, że pieniądze prześlę na początku sierpnia.
Kocham,
Josie

PS Powiedz mi, kochanie, czy Bret przy pierwszych spotkaniach okazywał skłonności do zamachu na własne życie?





Londyn, 21 lipca, 2012

Droga Josie,
Musisz przyznać, że całkiem błyskotliwie wspomniałam o sałatce jajecznej i nie naruszyłam przy tym żadnych norm. Przynajmniej moich. Za to Ty bardzo poskąpiłaś mi przyjemnego opisu poznania Toby'ego, a tym bardziej już Waszej rozmowy! 
Zrozum — bo mama nie potrafi, jakkolwiek bym się starała, to nie dociera — nazwałam kota „Francis” i uznałam, że jemu bardzo się to podoba. Innym już mniej, nawet Bret jest jakoś dziwnie przeciwny, ale, spokojnie, naprawię to szybko: kilka słów i po jego oporach do mówienia na nową kicię „Francis”. Swoją drogą, przyznaj mi rację i powiedz, że brzmi to bardzo dostojnie. No i dziękuję za samowolkę.
Twoje odzywanie się jest bardzo znikome. Wybacz, że to napisałam, ale taka prawda. A Toby musi być naprawdę spostrzegawczym mężczyzną skoro zwrócił na Ciebie uwagę. No powiedz — kto by zauważył małą blondyneczkę w białym fartuchu stojącą przed restauracją? Ja bym uwagi na Ciebie nie zwróciła. Pogratuluj więc Toby'emu ode mnie, proszę, chcę, aby to usłyszał. Wspomnij mu również, że masz kota Francisa, na pewno będzie cały Twój.
Ale, czekaj, kłamiesz mi, że wcale nie zależy Ci na Tobym W TEN SPOSÓB. Cóż, uwierzę Ci, ale tylko na chwilę, a potajemnie będę chichotać i trzymać kciuki. Ale dopiero jak skończę pisać, daj mi czas.
Tak w sumie to już śmieję się z Ciebie i z Twojej radości, ale zachowajmy ciszę.
A u nas wszystko w porządku, miło, że pytasz; mama ciągle zachwala ciotkę, że tak po prostu zabrała Cię do Francji. Zwiedzanie tego wszystkiego musi być wspaniałe, dlatego też, tu i teraz, zaznaczam Ci, że jak tylko sama dorobię się czegoś w życiu (ewentualnie Bret) to złożę Ci wizytę. I na zachwalaniu nowiny się kończą, bo nikt nie zachorował, nikt nie umarł, itp. Nie martw się więc i pracuj na nas.
Liczę też na to, że w następnym liście dostanę bardziej szczegółowy opis tego Twojego Toby'ego i dowiem się dlaczego jest aż taki wyjątkowy. Czekam na to i na relację z wyjścia do teatru.
Buziaki,
Mary i Francis

PS Nie, nie miał Znaczy się miał, miał, to normalne, tak.
PS2 Pójdź z nim, ale potem szybko wracaj do domu i nie słuchaj jego herezji!
PS3 Mam nadzieję, że Ty z nim normalnie gadasz. Nie mylę się, nie?


_______________

COŚ MAM! COŚ MAM!
Ogólnie to jest takie krótkie, bo to listy, będą też normalne rozdziały. Następny taki będzie.
I pytanko — ktoś tu jest?

PS nie wiem czemu to piszę, ale mój pies jest takim kochanym dzieckiem. Jak wraca z dworu z ubłoconym brzuszkiem, to chętnie daje się wytrzeć. Wcześniej tak nie miał i — tak to jest słodkie — potem przychodzi sprawdzić czy wszyscy są w domu, bo może ktoś przez jego nieobecność zaginął. I lubi się przytulać, gdy jest śpiący, bo ciągle myśli, że jest małą dzidzią. Sorry, on rzeczywiście jest słodki i teraz to sobie uświadomiłam.